poniedziałek, 14 października 2019

Małgorzata Foremniak: W życiu jest czas na bycie w związku i czas na bycie samemu. To bardzo zdrowe i twórcze

W aktorstwie kompleksy pojawiają się co chwila. Cały czas właściwie trzeba je z siebie zrzucać. Dopiero po pięćdziesiątce nabrałam dystansu do tego zawodu. Nie tyle pozbyłam się marzeń, ile złudzeń - mówi Małgorzata Foremniak.


Aga Kozak: Czy panią kiedykolwiek cokolwiek jest w stanie wyprowadzić z równowagi?

Małgorzata Foremniak: Na przykład wykład w radiu, trafiłam na niego przypadkowo podczas podróży samochodem. Ze sposobu formułowania zdań wynikało, że mówi do mnie człowiek wykształcony. Im dłużej go słuchałam, tym bardziej nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Nietolerancja, szufladkowanie ludzi, wciskanie prawd uznanych za jedyne słuszne. Gardło się zaciskało. Czułam, jak wypełnia mnie irytacja, złość, gniew.
Powiedziałam sobie: nie, nie dam się temu ponieść.

Ćwiczy pani opanowanie?

Wciąż się uczę. Za uczucia i emocje, jakie gromadzimy, odpowiedzialni jesteśmy sami przed sobą. I tu nie ma „ściemy”, nie da się niczego zamieść pod dywan. Jak czegoś w sobie nie wyczyścisz, nie przerobisz, prędzej czy później zacznie cię uwierać, męczyć.
Nie trzeba czekać, aż się coś zmieni, aż zmieni się świat – sam go zaczynasz zmieniać, zaczynając od siebie.

Ale jakby pani powrzeszczała w stronę tego radia, też by pani ulżyło.

Z gniewem trzeba ostrożnie. Chcesz dać upust swojej frustracji, złości? To wal w poduszkę, boksuj worek treningowy, poskacz, idź do lasu i co masz na wątrobie, to wykrzycz.
Ale gdy nasz gniew sięga drugiego człowieka, robi się strasznie. Przekraczasz bezpieczną granicę. Tak się stało w Białymstoku podczas Marszu Równości.

Od wielu lat jeździ pani po Polsce jako jurorka „Mam talent”. Kogo pani widzi, gdy rozgląda się po ulicach?

Kiedyś łatwo można było poznać, kto na ulicy jest w Polsce przejazdem. Miał fajne ubranie i był bardziej kolorowy. Dziś od obcokrajowców różni nas coś innego: jesteśmy spięci, zestresowani, a przez to mniej życzliwi. Mało wierzymy w siebie.

Ludzie, którzy przychodzą do „Mam talent”, telewizyjnego show, w którym jest pani jurorką, też nie wierzą w siebie?

Ci, którzy pierwszy raz mają kontakt ze sceną, są zazwyczaj nieśmiali. Często nie są świadomi swojego talentu. A właśnie wśród nich zdarzają się prawdziwe kryształy. To wspaniale być – jako juror – świadkiem takiej chwili, gdy na scenie pojawia się niezwykła osobowość.

Sama przeszła pani trochę podobną drogę jak artyści z „Mam talent”.

W Radomiu, w liceum, na lekcji języka polskiego wystawiliśmy fragmenty „Ślubów panieńskich” Fredry. To wtedy po raz pierwszy usłyszałam, że granie Hesi dobrze mi wychodzi i że może coś powinnam z tym zrobić. Do Szkoły Teatralnej w Łodzi startowały dwie moje koleżanki z klasy. Kolega mnie namówił i dołączyłam do nich w ostatniej chwili. Tylko mnie się udało.

Czyli to nie był zawód wymarzony od dziecka?

Nie. Mnie wtedy interesowały stare, zaginione cywilizacje.
Do egzaminów do szkoły teatralnej było mało czasu. Nie nauczyłam się porządnie tekstów, na sześć zwrotek wiersza – trzy. Wiało grozą. Modliłam się tylko, by przerywano mi tekst w miejscu mi znanym. Miałam fart. Los mi sprzyjał. Nie mogłam uwierzyć, że przeszłam do drugiego etapu.
To wtedy obudziła się we mnie „fighterka”. Ryłam po nocach teksty. Nie chciałam zawieść siebie i losu, który dał mi szansę. Z czwartej tury egzaminów przeszłam tylko ja.

Kiedy do pani dotarło, że chce być pani aktorką tak naprawdę, nie z przypadku?

Praca na emocjach, z ciałem – to, czego uczyłam się na studiach, coraz bardziej mnie wciągało. A jednocześnie było dla mnie bardzo trudne. Otwierałam się emocjonalnie i nie umiałam się chronić.
W końcu przyszedł kryzys. Nie zdałam egzaminu, czekała mnie poprawka, a do tego spadłam z konia, pękły mi dwa kręgi, uszkodziłam kręgosłup i na trzy miesiące wsadzili mnie w gips. Otarłam się o kalectwo.
Początki w gorsecie były trudne. Najgorsza była bezradność, kiedy nie byłam w stanie sama siebie ogarnąć. To było krępujące, gdy rzeczy bardzo intymne musiała ze mną robić mama. Pamiętam, jak nie mogłam rano sama nałożyć gaci. Założyłam sobie, że to zrobię i będzie to moje zwycięstwo.
Ta walka z ciałem, złość, pokonywanie swojej nieporadności, zacięcie były niezłym treningiem woli.
Po wakacjach miałam mieć egzamin poprawkowy z prozy. Wybrałam tekst z „Dzienników” Zofii Nałkowskiej, fragment monologu kobiety dojrzałej, buntującej się przeciwko nieuchronnie upływającemu życiu. Gdy czas nie jest sprzymierzeńcem ciała, ale może być wsparciem dla ducha. Trudny tekst.

Zwłaszcza dla 20-latki?

…19-latki, bo do podstawówki poszłam rok wcześniej. Stanęłam przed komisją z tym gipsem od szyi po pachwiny i zaczęłam mówić. Stało się coś dziwnego, coś we mnie pękło. Przestałam się bać, czy zaliczę, czy nie, czy mnie przepuszczą dalej, czy skreślą. Połączyłam się z kobietą, która przemawiała tym tekstem.
Czułam jej smutek, rozgoryczenie, osamotnienie. I przez to, co przeszłam ze sobą, wtedy, na tym egzaminie, mówiąc ten tekst, rozumiałam bohaterkę i czułam, że ona rozumie mnie. Taka wymiana światów.
To było olśnienie. Spodobało mi się to i przekonało mnie do tego zawodu.

Smak klęski?

„Nie jest sztuką być aniołem w niebie, sztuką jest pozostać nim w piekle”. Taki był komentarz dziekana Michała Pawlickiego, gdy wezwał mnie na rozmowę. Byłam wtedy na trzecim roku. Dostałam główną rolę w filmie i tuż przed realizacją zrezygnowano ze mnie. Nie zrozumiałam tych słów wtedy. Że co? Mam spokojnie przyjąć do wiadomości, że odbiera się szansę młodemu aktorowi, bo wybór znanego jest bezpieczniejszy? Byłam rozgoryczona, miałam wielkie poczucie niesprawiedliwości.
Wielokrotnie te słowa rozbrzmiewały mi w głowie, gdy dostawałam w życiu obuchem w łeb. Gdy stawałam przed ścianą i musiałam dokonać wyboru, jak ją pokonać, sforsować. Użyć siły czy wrażliwości?

Wrażliwość to siła – twierdzi Brené Brown.

Wrażliwość jest siłą, gdy jej podstawą jest mądrość, znajomość siebie. Wtedy ma moc. Inaczej może nas samych skruszyć.

Pani wrażliwość była wystawiana na wiele prób.

O tak, było wiele zakrętów. Z niektórych o mało nie wypadłam.
Myślałam, że to aktorstwo da mi możliwość przeżywania wielu historii. A wyszło raczej odwrotnie: to ja przeżyłam wiele historii. Mam dobry materiał do tworzenia ról i życiorysów wielu kobiet. Z jednej strony to fajne, jest o czym pogadać, ale z drugiej strony musisz się bardzo postarać, by nie stało się balastem, byś nie miała betonowych butów.

Co to?

Chodzi o to, żeby przeszłość, doświadczenia nie ściągały nas w dół. Żeby to była tylko lekcja, z której wyciąga się wnioski i jedzie się dalej.
Mój znajomy Tybetańczyk zawsze mi powtarza: „Teraz jesteś w trakcie podroży. Prawdziwy dom jest tam” – i wskazuje palcem w górę. Lubię z nim rozmawiać, mówi takie proste prawdy, które porządkują mi myślenie. Układają system wartości. Wprowadzają balans między duchem a ciałem.
System zachodni, myślenie wyłącznie o materii, o posiadaniu – powoli nas wykańcza. Stajemy się odtwórcami, a nie twórcami życia. Powrót do duchowości jest dla nas ratunkiem, ale tej duchowości z głębi nas, niezależnej od niczego i nikogo. Poza jakąkolwiek religią. Bo religia, każda, prędzej czy później zniewala wolne myślenie.
Busolę dobra i zła od zawsze mamy w sobie. Trzeba jej tylko świadomie zacząć używać. Po to jest wolna wola.
Kiedyś śniło mi się, że zatrzymał się czas. Ludzie wychodzili z domów, z biur, z samochodów. Nic już nie mogło się wydarzyć, nie można było już niczego zmienić. Można się było tylko przyglądać temu, co się przeżyło. Niczym w filmie.
Życie jest cudem, póki jest. Można jeszcze naprawiać swoją historię, by nie ciągnęły się za nami jakieś „ogony”.

Rodzinne przekonania?

Jak najbardziej. Nie zdawałam sobie sprawy, jak wielki mogą mieć wpływ historie rodzinne, historie przodków na moje obecne życie, dopóki nie zaczęłam tego czyścić.

Mówi pani, że jednym z przekonań, których się pozbyła, było to, że „kobieta zawsze da radę”. Zdjęła to pani z siebie jak zbroję.

Moi rodzice urodzili się kilka lat przed wojną. Skutki wojny i ich przeżycia odbiły się w ich osobowościach. Moja mama była silną kobietą.
Byłam wychowana surowo, liczył się przede wszystkim obowiązek. Najpierw trzeba zrobić rzeczy dla innych – i to musi być „correct” – a potem dopiero myślimy o sobie. O uczuciach się nie rozmawiało. Z wrażliwością trzeba się było przebijać.
No i się przebijałam.
Zostając aktorem, trafia się na pole walki. My, aktorzy, jesteśmy żywymi istotami, które przez siebie przepuszczają emocje obcych ludzi. To zakłóca nasze własne życie. I często próbujemy swoje frustracje zagłuszać – np. alkoholem, ucieczką w alienację, samotność, choć na zewnątrz niby wszystko gra.
Pamiętam, jak po scenie przemocy i duszenia mnie w wannie w „Bożych sługach” wracałam do domu skulona. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Owinęłam się dwoma kocami i kołdrą i nadal było mi zimno od środka. Moja głowa wiedziała, że to był tylko film, ale ciało nie.
To zawód wysokiego emocjonalnego ryzyka. Ciągle oddajemy energię innym. Trzeba nauczyć się ją odzyskiwać.
Po castingach do „Mam talent” wracam do domu zużyta jak flak. Następnego dnia nie wychodzę z domu. Gdy tylko mogę, pakuję zwierzaki i wyjeżdżam na wieś. Bo ja odzyskuję energię w przyrodzie.

Jak pani dba o siebie?

Trzeba przede wszystkim zadbać o swój „środek”. On nas prowadzi, by się nie zagubić, nie wpadać ze skrajności w skrajność. Każdy może odnaleźć swoją drogę, która wzmacnia i determinuje do działania. Pomaga pozbyć się strachu, kompleksów i wszystkiego, co przeszkadza nam czuć się mocnym.
Ja też miałam swoje „szuwary”, w których się chowałam i obgryzałam paznokcie. Jest jeszcze wciąż sporo do zrobienia. Pomocy szukam w książkach, słucham różnych wykładów. Czasami w nich uczestniczę. Ostatnio byłam na pierwszych w Polsce wykładach amerykańskiego badacza ludzkiej świadomości Gregga Bradena. Próbuję różnych metod, pracy z ciałem, z oddechem, by znaleźć tę, która najlepiej na mnie działa.
Odkryłam metodę pracy nad ciałem Moshe Feldenkraisa. Wspaniale rozluźnia i uwalnia napięcie. Chodziłam też na terapie, robiłam porządek w głowie, pozbywałam się blokad, odkrywałam w sobie nowe rzeczy.
W aktorstwie kompleksy pojawiają się co chwila. Cały czas właściwie trzeba je z siebie zrzucać. Dopiero po pięćdziesiątce nabrałam dystansu do tego zawodu. Nie tyle pozbyłam się marzeń, ile złudzeń.
Wiele fajnych ról przeszło obok mnie. Od czasu do czasu pojawiło się coś ciekawego. Grałam, by zarabiać na życie, a już nie chciałam tego robić. Strach, że nie będzie pracy, gdy zrezygnuję, mieszał się z frustracją, że się nie rozwijam.

A życie w świetle fleszy?

Generalnie mnie męczy. Traktuję udział w nim jak obowiązek dzisiejszych czasów.
Ten pęd wokoło i presja, by być „kimś”, mnie kompletnie nie kręci. Czasem myślę, że jestem z innej epoki, z demobilu. Współczuję młodym ludziom, którzy teraz dojrzewają.
Poznaję ludzi, rozmawiamy i słyszę, że wielu z nich przechodzi jakiś kryzys wartości, nagle przestają chcieć utożsamiać się z tym wszystkim, z czym się utożsamiali dotychczas. Z pracą, z tym, co zrobili, z tym, jacy dotychczas byli. Dużo z nich chciałoby rozsunąć taki suwak jak w Monty Pythonie i wysunąć się z tej swojej dotychczasowej tożsamości. Coś się w nas buntuje, coś się budzi. Stare struktury pękają.

Pani też przeżywa taki przełom?

Czasem myślę, że mogłabym zrobić sobie przerwę w aktorstwie albo uprawiać ten zawód tak, by czuć, że to, co robię, przekłada się na konkretną wartość dla drugiego człowieka. By było inspiracją do zmiany jego myślenia, działania, postrzegania. Wtedy odczuwałabym satysfakcję.

Pani córka jest terapeutką, prawda?

Tak. I to bardzo fajna baba jest. Wypracowałyśmy sobie wspaniałą relację. Kiedyś nawet przy włoskim wieczorze – kiedy na stole stawiamy pyszności, otwieramy wino i celebrujemy chwilę – zażartowałyśmy, żeby założyć wspólnie blog i mówić, jak ożywiać kontakty między matką a córką.

Jak?

Rozmowa! Rozmowa jest podstawą. Dbanie o to, żeby matka z córką nie były przeciwniczkami. Matka musi najpierw sama ze sobą popracować, przyjrzeć się sobie, bo właściwie źródło jest w niej – jak ona się zmieni, to i dziecko się zmieni. Czasem wystarczy zacząć od tego, że jesteśmy nawzajem dla siebie.

Wprost mówi pani o tym, że najwięcej się uczy o samej sobie wtedy, kiedy jest ze sobą sama. A ludzie panicznie się tego boją.

To wspaniały prezent, który mi dało życie i który sobie sama zafundowałam. Zmierzenie się z tym, przetrwanie i wyjście z tego odrodzonym jest największym sukcesem.
W życiu jest czas na bycie w związku i czas na bycie samemu. To bardzo zdrowe i twórcze. To jak z porami roku – każda jest potrzebna, każda ma swoje piękno i niesie swoją wartość.
Uczymy się od natury. Jesteśmy częścią wielkiego cyklu, czy tego chcemy czy nie.
Małgorzata Foremniak – aktorka filmowa i teatralna. Ceniona za role w filmach „Avalon”, „Zmruż oczy”, a także rolę Miry w serialu „Odwróceni”. Gra też w teatrze. Jurorka programu „Mam talent”. Od 2006 r. ambasadorka dobrej woli UNICEF. Prywatnie mama Oli i opiekunka czterech psów, dwóch kotów, dwóch mułów i konia

WysokieObcasy.pl 12.10.2019

sobota, 22 czerwca 2019

Harper's Bazaar - 24 godziny z Małgorzatą Foremniak

fot. Marek Zimakiewicz

Z Małgorzatą Foremniak jemy śniadanie, spacerujemy po jej ulubionych miejscach Warszawie, a potem wybieramy się na Mazury – do malowniczej kamiennej stodoły przerobionej na dom, otoczonej lasem i łąkami, gdzie przez otwarte okna zaglądają konie i najlepiej smakuje miód z własnej pasieki. Pozostaje niedosyt, że z aktorką spędzamy jedynie 24 godziny. Ale jakie przyjemne…



harpersbazaar.pl